Państwowa Komunikacja Słowna II
Zachęcona doskonale znanym, choć wciąż czarującym, widokiem oparłam głowę o szybę. Jasne pasma o subtelnym kasztanowym odcieniu spływały wzdłuż piersi, oplatając się wokół słuchawek. Kołysałam się do śpiewu Lany Del Rey, wpatrując się w przemijające kilometry połaci traw. Brudna szyba, która broniła mnie przed tamtym światem była jak ekran kinowy skrywający za sobą wybraną scenerię wyimaginowanego uniwersum. Tym razem przyglądałam się kwiecistemu niebu, za które odpowiadał scenograf ufający myśli, że prawdziwy raj jest na ziemi, tuż przed naszym nosem, lecz wystarczy tylko umieć go dostrzec. Byłam szczęśliwa, mogłam umrzeć w każdej chwili.
REKLAMA
Gdy zatrzymaliśmy się na poboczu, część osób zabrała swoje rzeczy i opuściła autobus. Niezupełnie wiedziałam, czego szukali na tym pustkowiu. Prawdę mówiąc, nigdy nie rozumiałam ich sposobu na życie, który pozostawał zamknięty w małym okręgu opierającym się na powtarzających się miejscach, zdarzeniach i ludziach. Tubylcy przybywali tu, by za kilka godzin wrócić tam, skąd przyjechali, a cały ten cykl miał powtarzać się jeszcze przez kolejne dekady. Następne miały być ich dzieci bez prawa jazdy, wnukowie budujący domy na działkach odziedziczonych po dziadkach. Cyklizm, okropnie rażący, lecz bliski. Sama padłam jego ofiarą, choć nie lubiłam przyznawać się przed sobą, że widywane każdego dnia, niezmieniające się na przestrzeni czasu, miejsca budzą we mnie sentyment i żaden racjonalny argument nie byłby w stanie zniszczyć tej niezdrowej miłości. Mogłabym odejść z tego miejsca, lecz ono i tak by we mnie pozostało. Nie umiałam z tym walczyć.
Nagle, ku własnemu zdziwieniu, wśród wybiegającego z konserwy bydła, dostrzegłam człowieka, zapewne rówieśnika, który usiłował przebić się przez dziki tłum. Chciał wsiąść do zasłużonego Pekaesa i pozostawić za sobą przeszłość, a także krepujące obyczaje. Zburzył ten cyklizm, który we mnie wrastał. Pokaż mi miasto, które ma nas oswobodzić.
Jasnowłosy przybysz wkroczył na pokład i poprosił kierowcę o bilet. Był wysoki, o solidnej postawie, lecz jego drżący głos zburzył wykreowany w mojej głowie obraz ważniaka. Chłopiec był jak Romeo, który skrywał w sobie niespotykaną wrażliwość tłamszoną przez zewnętrzną powłokę. Był zlękniony; jego bladodziewicze palce lewej dłoni delikatnie drżały. W prawej ręce trzymał colę. Zdobycie przez niego biletu przywodziło mi na myśl wielkie zwycięstwo.
Młodzieniec myślał chyba w podobny sposób, gdyż chwyciwszy świstek papieru, prędko zwrócił się w moją stronę i rozpoczął poszukiwanie miejsca gdzieś w oddali, gdzie nikt nie wytrąciłby go z rozmyślań. Potrzebował odpoczynku po wyczerpującym starciu.
Odwróciłam od niego wzrok, by nie wziął mnie za gapia. Moja dokładna analiza często wpędzała ludzi w poczucie zakłopotania, a ja, nie wiedzieć czemu, nie chciałam go spłoszyć.
W nieoczekiwanym momencie nasz środek transportu wyrwał się jednak gwałtownie z bezruchu, a mnie ogarnął przejmujący chłód, który zaatakował klatkę piersiową wraz z podbrzuszem. Zdezorientowana pociągnęłam za kable od słuchawek. To on. Stał przede mną przerażony, wciąż trzymając się oparcia.
- Co z tobą, człowieku? Uważaj, jak chodzisz! - wrzasnęłam. - Będziesz się tak teraz gapił? - Role najwyraźniej się odwróciły.
Chłopak podniósł butelkę, którą upuścił, i spojrzał na mnie spode łba. Dostrzegłam, że był niezwykle spięty i zesztywniał; w tamtej chwili niczym nie różnił się od marmurowego posągu - postaci Greka o dziewczęcej urodzie zaklętej w zimnej i zarazem delikatnej skale. Jego wysokie czoło lśniło się od potu.
- Ja... przepraszam... - wyszeptał.
Nim zdążyłam go zatrzymać, ten wybiegł z autobusu przez tylne, wciąż jeszcze otwarte drzwi. Autobusiarz, widząc desperacką ucieczkę niezdary, krzyknął w jego kierunku, że jest nienormalny i że przez jego głupotę mógł trafić w odsiadkę. Po nieznajomym nie było jednak ani śladu. Zniknął w odmętach krzaczastej zieleni panoszącej się za szkłem, które pierwszy raz zaoferowało mi tego rodzaju sensację.
Autorka: Zuzanna Menard
Nagle, ku własnemu zdziwieniu, wśród wybiegającego z konserwy bydła, dostrzegłam człowieka, zapewne rówieśnika, który usiłował przebić się przez dziki tłum. Chciał wsiąść do zasłużonego Pekaesa i pozostawić za sobą przeszłość, a także krepujące obyczaje. Zburzył ten cyklizm, który we mnie wrastał. Pokaż mi miasto, które ma nas oswobodzić.
Jasnowłosy przybysz wkroczył na pokład i poprosił kierowcę o bilet. Był wysoki, o solidnej postawie, lecz jego drżący głos zburzył wykreowany w mojej głowie obraz ważniaka. Chłopiec był jak Romeo, który skrywał w sobie niespotykaną wrażliwość tłamszoną przez zewnętrzną powłokę. Był zlękniony; jego bladodziewicze palce lewej dłoni delikatnie drżały. W prawej ręce trzymał colę. Zdobycie przez niego biletu przywodziło mi na myśl wielkie zwycięstwo.
Młodzieniec myślał chyba w podobny sposób, gdyż chwyciwszy świstek papieru, prędko zwrócił się w moją stronę i rozpoczął poszukiwanie miejsca gdzieś w oddali, gdzie nikt nie wytrąciłby go z rozmyślań. Potrzebował odpoczynku po wyczerpującym starciu.
Odwróciłam od niego wzrok, by nie wziął mnie za gapia. Moja dokładna analiza często wpędzała ludzi w poczucie zakłopotania, a ja, nie wiedzieć czemu, nie chciałam go spłoszyć.
W nieoczekiwanym momencie nasz środek transportu wyrwał się jednak gwałtownie z bezruchu, a mnie ogarnął przejmujący chłód, który zaatakował klatkę piersiową wraz z podbrzuszem. Zdezorientowana pociągnęłam za kable od słuchawek. To on. Stał przede mną przerażony, wciąż trzymając się oparcia.
- Co z tobą, człowieku? Uważaj, jak chodzisz! - wrzasnęłam. - Będziesz się tak teraz gapił? - Role najwyraźniej się odwróciły.
Chłopak podniósł butelkę, którą upuścił, i spojrzał na mnie spode łba. Dostrzegłam, że był niezwykle spięty i zesztywniał; w tamtej chwili niczym nie różnił się od marmurowego posągu - postaci Greka o dziewczęcej urodzie zaklętej w zimnej i zarazem delikatnej skale. Jego wysokie czoło lśniło się od potu.
- Ja... przepraszam... - wyszeptał.
Nim zdążyłam go zatrzymać, ten wybiegł z autobusu przez tylne, wciąż jeszcze otwarte drzwi. Autobusiarz, widząc desperacką ucieczkę niezdary, krzyknął w jego kierunku, że jest nienormalny i że przez jego głupotę mógł trafić w odsiadkę. Po nieznajomym nie było jednak ani śladu. Zniknął w odmętach krzaczastej zieleni panoszącej się za szkłem, które pierwszy raz zaoferowało mi tego rodzaju sensację.
Autorka: Zuzanna Menard
PRZECZYTAJ JESZCZE